Czułość łagodzi kryzys
Wywiad dla Wysokich Obcasów, 25.04.2020
Rozmawiała: Natalia Waloch
Gdy zobaczymy, jakie mechanizmy rządzą naszą rodziną i naszym związkiem, możemy coś z tym zrobić. Rozmowa z Dorotą Ziółkowską-Maciaszek, psychoterapeutką par z fundacji Rozwód? Poczekaj!
CZUŁOŚĆ I WOLNOŚĆ
Natalia Waloch: Jesteśmy teraz w domach, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Czy to może być punktem zwrotnym w tym, jak układamy swoje życie domowe i podział obowiązków?
Dorota Ziółkowska-Maciaszek: Oczywiście, każdy kryzys zawiera też w sobie szansę na pozytywną zmianę, pod warunkiem że to dostrzeżemy, a nie potraktujemy trudnej sytuacji jako okazji do zapadania się w jeszcze głębszą frustrację i podziały. Obecna izolacja daje nam okazję, by przyjrzeć się swojej relacji. Czy jest nam łatwo czy trudno być razem przez całą dobę? Czy mamy ze sobą o czym rozmawiać? Jak biegną interakcje w naszej rodzinie, np. do kogo kierowane są wszystkie prośby i oczekiwania? Czy dzieci w każdej sprawie idą do mamy, począwszy od „podciągnij mi majtki”, przez „zrób kanapkę”, aż do „pomóż w matematyce i historii”? A może tylko część rzeczy jest kierowana do mnie, ale za to ta mniej przyjemna? Może do taty dzieci idą z prośbami o zabawę, przytulenie i wygłupy, a do mnie – o jedzenie i czyste skarpetki? W normalnej, zabieganej codzienności to może nie być dla nas zauważalne.
Dostrzegamy to i co dalej?
Gdy zobaczymy, jakie mechanizmy rządzą naszą rodziną i związkiem, możemy próbować je zmienić. Ale przestrzegam: mamy tendencję, by reagować zbyt szybko. Coś nam nie pasuje, pojawia się frustracja i chcemy od razu ją odreagować.
„Bo ty nic nie robisz”?
Tak, to prosty sposób, by uwolnić się od napięcia i przerzucić je na drugą stronę. Ale nie służy pozytywnej zmianie, niezależnie od tego, na ile jest to prawda o partnerze.
Co jeszcze nie działa?
Wchodzenie w rolę męczennicy czy męczennika. Ciągłe narzekanie, jak bardzo mnie to obciąża, i obwinianie o to rodziny, wypominanie, że nie pomagają, nie widzą, nie doceniają. Liczenie na to, że przez zawstydzenie czy obwinienie domownicy wezmą się żwawo do pracy i poczują wdzięczność za nasze zaangażowanie, jest naiwnością. Zwykle rodzina szybko się uodparnia i możemy usłyszeć: „O, matka (lub ojciec) znowu gdera”. Albo partner mówi: „To nie rób tego, nikt tego od ciebie nie wymaga, po co tyle sprzątasz?”. W ten sposób pogrążamy się w nielubianej roli i nie uczymy cedować obowiązków na domowników. Tak na pewno nie doprowadzimy do zmiany.
Domy funkcjonują różnie, ale na potrzeby tej rozmowy weźmy pod lupę statystyczną polską relację, która według różnych badań wciąż bazuje na tym, że to kobieta wykonuje większość prac domowych.
A ja od siebie dodam, że rozmawiamy o związkach, w których nie dzieje się bardzo źle, tylko w których jest wystarczająco dobra baza i takie nastawienie stron do siebie, by możliwe były konstruktywne zmiany.
Nigdzie na świecie kobiety i mężczyźni nie pracują w domach po równo, ale w Skandynawii kobiety poświęcają na to o godzinę więcej dziennie niż mężczyźni, podczas gdy Polki pracują po pięć godzin dziennie, a Polacy – dwie i pół. Różne badania, np. robione przez OECD, pokazują, że Polki na tle innych nacji pracują bardzo dużo (zresztą Polacy też). Wymiar tzw. nieodpłatnej pracy domowej kobiet jest mniej więcej dwukrotnie większy niż mężczyzn. Ale co ciekawe, polscy mężczyźni nie pracują dużo mniej niż np. norwescy. A w Norwegii równouprawnienie ma się najlepiej w Europie i wkład w domowe prace obu płci jest najbardziej zrównoważony.
Chce pani powiedzieć, że polscy mężczyźni pracują w domu tyle co Norwegowie, ale Polki zasuwają dużo więcej niż Norweżki?
Tak. Nie znam analiz socjologicznych, z czego to wynika, ale na pewno lepsza sytuacja finansowa gospodarstw domowych ma tu ogromne znaczenie. To jest zamożne społeczeństwo, więc wiele rodzin korzysta z odpłatnej pomocy w pracach domowych. Częściej niż my pewnie wychodzą jeść na mieście, ktoś pomaga zajmować się dziećmi. Być może tamtejszy system edukacji nie obciąża rodziców pracami domowymi dzieci tak mocno jak nasz. Ale sądzę, że różnice majątkowe to nie wszystko. Raport Komisji Europejskiej pokazuje, że 77 proc. Polaków uważa, iż główną rolą kobiety jest opieka nad dziećmi i domem. Jesteśmy tym samym w czołówce państw, głównie wschodu i południa Europy, gdzie tradycyjne podejście do rodziny jest bardzo silne, wyprzedziły nas tylko Bułgaria i Węgry. To wiele wyjaśnia.
Niezależnie od tego, czy pracuję zawodowo czy nie, o mojej wartości jako kobiety, żony i matki świadczy to, ile daję z siebie domowi. Często same sobie nie odpuszczamy.
Widzi to pani w gabinecie?
Zdarza się, że na warsztatach czy w gabinecie obserwuję taką scenę: kobieta jest niezadowolona z podziału obowiązków, a partner się z nią zgadza, przyznaje, że jest nierówny, że ona na siebie wzięła więcej, ale jednocześnie mówi: „Nie chcę tak dużo robić. Ciężko pracujemy zawodowo, może spróbujmy jakoś się odciążyć, zmienić priorytety, więcej czasu poświęcać samym sobie. Czy musimy zawsze mieć tak wysprzątane? Może weźmiemy kogoś do pomocy?”. I w tym momencie u części kobiet pojawia się opór: „Nie, ja oczekuję, że to ty będziesz robił więcej, a nie że ja będę robiła mniej”.
Dlaczego?
Bo np. uważają, że taki wzór należy pokazywać dzieciom – że w domu się pracuje, a nie kimś wyręcza. Uważają, że to ich zadanie i muszą mu sprostać, i czują się winne, nie wywiązując się z nich perfekcyjnie.
Bycie dobrą panią domu buduje poczucie wartości.
Wartości, przydatności, sprawczości. Dla porównania z naszymi 77 proc., o których wspomniałam, w Szwecji tylko około 11 proc. osób uważa, że dom i rodzina to główne zadanie kobiety, a średnia europejska to 44 proc.
Czyli rewolucję o sprawiedliwy podział obowiązków musimy zacząć od siebie?
Zdecydowanie tak.
To zacznijmy od syndromu „bo ja to zrobię szybciej i lepiej”.
O, jest on bardzo częsty. Mężczyźni często skarżą się, że cokolwiek zrobią, z góry wiedzą, że będzie źle. On coś robi, a potem przychodzi partnerka i sprawdza. I najczęściej nie mówi, że fajnie, że coś zostało ogarnięte, tylko że coś zostało zrobione nie dość dobrze. Większość z nas nie lubi być kontrolowana w taki sposób.
Mało kto lubi też być podkomendnym.
Wiele kobiet wyznacza mężczyźnie nie tylko cel, ale też drogę dojścia do niego. Np. mama wychodzi z domu na jakieś swoje zajęcia i zamiast założyć, że ojciec zajmie się w tym czasie dziećmi w sposób odpowiedni, co wydaje się oczywiste, zostawia szczegółową instrukcję działania. Krok po kroku wyznacza mu, co i w jakiej kolejności ma z dziećmi zrobić, co im dać do jedzenia, w co się bawić, a w co nie etc.
Takie podejście zakłada, że mężczyzna sam z siebie nie poradzi sobie z tą sytuacją, obniża jego wartość jako równorzędnego partnera. I w konsekwencji obraca się przeciwko kobiecie.
To co mówić?
W partnerskiej relacji? „Wychodzę, cześć, bawcie się dobrze”. Nie ingeruję w to, bo zakładam, że mój parter jest odpowiedzialną osobą, nie zrobi krzywdy dzieciom, pobawi się z nimi, nakarmi je i ułoży do snu. Zrobi to po swojemu, inaczej niż ja, ale mam pewność, że dzieci będą zaopiekowane. A jak ojciec nie odrobi z dziećmi należycie lekcji, to następnego dnia się skonfrontuje z pałami przyniesionymi ze szkoły, i tyle.
Mężczyźni nie lubią być podkomendnymi, ale wiele kobiet nie chce też wydawać rozkazów.
To druga strona tego samego medalu. Bo z kolei mężczyźni często mówią: „Ja ci przecież chętnie pomogę, tylko powiedz, co mam zrobić. Czy ja ci kiedyś odmówiłem?”. I wtedy widzę, że w kobiecie się gotuje. Bo wiele kobiet nie chce być w roli rozdającej zadania. To jest trudna, obciążająca rola i kobieta nie czuje się wtedy jak partnerka, lecz jak matka lub szefowa. Wielu kobietom zależy, by mężczyzna patrzył na dom jak na swoje poletko, a nie żeby był kimś, komu się zleca prace, kto zaledwie pomaga. By była to ich wspólna sprawa.
Dlaczego w tak wielu polskich domach w podziale obowiązków jest tak wielka dysproporcja?
Robimy to nieświadomie, powtarzamy schematy, ulegamy wpływowi społecznych oczekiwań. Często nawet nie ustalamy zasad, na jakich ma funkcjonować nasz dom, to się po prostu dzieje, a po jakimś czasie okazuje się, że jest nam w tym niewygodnie. Dlatego dobrze zacząć od wspólnego zastanowienia się, jak to u nas jest, dlaczego właśnie tak i co należałoby zmienić. Nie chodzi o to, żeby teraz kobiety zaczęły się jeszcze dodatkowo obwiniać: „Ale ja jestem głupia, że to wszystko na siebie wzięłam”. Bierzemy to na siebie, bo taki jest domyślny model ugruntowany przez pokolenia.
Nie jest łatwo oprzeć się wzorcom rodzinnym albo widokowi domu koleżanki, która ma zawsze błysk w każdym kącie i świeżo upieczone ciasto na stole.
Dodajmy, że wcale nie jest powiedziane, że w tym lśniącym domu domownicy są szczęśliwi. Chodzi przecież o to, żeby tak ustawić życie rodzinne, by dom był miejscem, gdzie wszyscy dobrze się czujemy.
Udany związek można tworzyć na wiele sposobów. Są kobiety, które spełniają się dzięki prowadzeniu domu i wcale nie zależy im na dzieleniu tego pola z mężczyzną. Ale są i takie, którym to przeszkadza.
O domowej pracy kobiet mówi się, że jest niewidzialna, bo ekonomiści nie wliczają jej do PKB, ale ona też bywa niewidzialna dla domowników. Gdyby zapytać mężczyzn i kobiety o domowe obowiązki, lista kobiet na bank byłaby dłuższa. Bo o ile nawet mężczyzna, który nie tyka ścierki, wie, że w domu się odkurza, gotuje, o tyle pewnie niekoniecznie wie, że odkurzać trzeba także lampy, że kilka razy w roku przewala się szafę dzieci, oddziela za małe ubrania od reszty. Czy lista domowych prac może nam się przydać w naszej rewolucji?
Oczywiście. Szwedzi zrobili nawet aplikację, w której ujęte są wszystkie czynności, które danego dnia partnerzy wykonują. Pod koniec dnia można sprawdzić, kto ile zebrał punktów, bo czynności są punktowane.
Brzmi trochę korporacyjnie, ale to chyba dobre narzędzie?
To zależy, bo wiadomo, że każde narzędzie może być różnie użyte, również jako broń w wojnach domowych, środek opresji czy rywalizacji. Jeśli chcemy zmiany w relacji, pozytywna intencja obu stron jest kluczowa.
Ale powiem o czymś jeszcze. Jest taka lista obowiązków domowych stworzona przez prof. Johna Gottmana, którą daję do wypełnienia parom: każdy zakreśla, co robi, i potem patrzymy, jak z tą równowagą i nierównowagą jest. Czasem wychodzą ciekawe rzeczy, np. okazuje się, że wbrew temu, co uważa kobieta, wcale nie jest tak, że mężczyzna zupełnie nic nie robi, i nagle ona z przekonania, że robi 90 proc., a on zaledwie 10, dochodzi do punktu, w którym proporcja wygląda jak 60 do 40. To wciąż różnica, ale jednak lepszy punkt startu niż „ty nic nie robisz”. Taka lista pokazuje często jeszcze jedną rzecz: że generalnie w domach pracuje się po prostu bardzo dużo. Jako terapeutka często sugeruję: „Znajdźcie czas na odpoczynek, na dobry wspólny czas, zastanówcie się, czy naprawdę musicie tyle czasu poświęcać na robienie z dziećmi lekcji. Może powinny już je odrabiać same?”.
No dobrze, a jaka powinna być nasza motywacja, gdy chcemy przeprowadzić naszą bezkrwawą domową rewolucję?
Raczej myślę o rozwoju niż rewolucji. Rewolucja często prowadzi do wymiany elit i odwetu.
A przy dążeniu do autentycznej zmiany nie może nam przyświecać chęć rewanżu czy uzyskania przewagi. Celem ma być równowaga, dzięki której oboje poczujemy się lepiej w związku.
To w takim razie zapytam, jak przedstawić partnerowi korzyści. Bo korzyść dla kobiety jest oczywista: ona pozbywa się części obciążenia. Ale dlaczego on ma je wziąć na siebie ze śpiewem na ustach?
Dla niego korzyść jest przede wszystkim taka, że może naprawdę stać się partnerem. Poczuć współodpowiedzialność i wyjść z pozycji osoby słabo zorientowanej w sprawach domu i rodziny. Widzę, że wielu współczesnych mężczyzn o to zabiega. Dla nich myśl, że kobieta miałaby sama zarządzać i odpowiadać za dom, jest umniejszeniem ich roli, bo sprowadza ich tak naprawdę do roli dziecka, którym trzeba się zajmować. A dojrzałość i partnerstwo są nagradzające, dają nam poczucie, że kierujemy własnym życiem.
A jakieś bardziej oczywiste profity?
Dla wielu mężczyzn nagrodą za włączanie się w obowiązki domowe jest lepszy kontakt z dziećmi. Ojcowie zresztą bywają zazdrośni o relacje matek z dziećmi. Gdy są bardziej obecni w domu, zaczynają rozumieć, że bliskości z dzieckiem nie buduje się przez okazjonalne atrakcje i zabawę, ale przez to, że się pomaga w lekcjach, rozwiązuje wspólnie problemy, ćwiczy cierpliwość, gdy dziecko nie chce współpracować. Mężczyźni, którzy do tej pory nie włączali się aktywnie w opiekę nad małymi dziećmi, z dużą satysfakcją mówią o sytuacjach, gdy matki, wcześniej niepewne, czy mogą tak zrobić, zdecydowały się gdzieś same wyjechać, zostawiając dzieci z tatą. Przyznają, że początkowo się tego bali, było to wyzwanie, ale zyskali poczucie, że potrafią być równorzędnym rodzicem, i bardzo uwrażliwili się na dzieci. Łatwiej im też jest zrozumieć kobietę i to, jak wiele uwagi i wysiłku wymaga opieka nad maluchami.
Dla ojców córek nagradzająca może być świadomość, że dają im dobry przykład mężczyzny?
Tak. A z drugiej strony pomocna przy zmianie może być pamięć o własnej matce, wiecznie zapracowanej i obsługującej ojca.
A co robić z takim partnerem, który mówi, że nie umie obsłużyć pralki?
Wie pani, ja uważam to za wybieg. Jeśli ktoś w XXI wieku, w czasach laptopów i smartfonów, mówi, że nie potrafi obsłużyć pralki, to jest to albo wyuczona bezradność, albo niechęć do wykonywania tej czynności.
Zawsze można włączyć kanał na YouTubie, gdzie pan czy pani tłumaczy, jak tę pralkę uruchomić. Podobnie zresztą może zrobić kobieta, gdy nie wie, jak wbić gwóźdź.
Często jest tak, że ojciec bierze dzieci na plac zabaw, żeby kobieta mogła „spokojnie posprzątać”. No fajnie, ale ja wolałabym siedzieć w parku, niż szorować wannę.
To nie jest sprawiedliwy podział, chyba że w następnym tygodniu jest zamiana ról. Ale z drugiej strony zdarza się, że kobieta zgłasza, iż ma za mało czasu dla siebie, a mężczyzna mówi: „Zróbmy tak, żebyś miała go więcej”. Dogadują się, że w niedzielę on bierze dzieciaki, ona odpoczywa. Ojciec z dziećmi wracają, a dom lśni, bo ona sprzątała.
Myślę, że dużym problemem jest ta część obowiązków, których nikt nie chce na siebie wziąć. Ja bez większego problemu mogę mieszać w garnku z pachnącą potrawą, ale sedesu nie szoruję z takim entuzjazmem. Myślę, że często kobiety są wkurzone o to, że co prawda on odwozi dzieci do szkoły, ale za to ona zawsze wyciąga włosy z odpływu wanny. To nie jest do końca OK.
I znów to samo pytanie: dlaczego ona to na siebie wzięła? Dobrze byłoby, żeby para, korzystając z obecnego kryzysu, zobaczyła zasady, według których podzielili się obowiązkami.
I założę się, że niejednokrotnie ta zasada nie została nazwana. „Samo się wydarzyło”. Zaczęłam coś robić, zrobiłam drugi raz, trzeci i tak zostało. A dziś mi to już nie odpowiada, jestem sfrustrowana.
O, i tu mi przychodzi do głowy jeszcze jedna korzyść dla partnera, w zasadzie najważniejsza: mniej sfrustrowana partnerka. Jeśli jedna osoba w związku jest przeciążona, ma poczucie krzywdy, związek nie będzie funkcjonował harmonijnie. Jeśli jedno z partnerów w związku przegrywa, to przegrywa cały związek! Chodzi jednak nie tyle o dzielenie prac równiutko po połowie, czasem tak się nie da, ile o to, żeby oboje mieli poczucie względnej równowagi dawania i brania w związku.
Czy nasza rewolucja nie powinna objąć też dzieci?
Oczywiście, że tak. Włączanie dzieci do obowiązków to uczenie ich podejścia wspólnotowego, pokazywanie im, że dom to nasze miejsce i każdy domownik stara się, by było w nim przyjemnie. Każdy ma obowiązki dostosowane do wieku, możliwości. Zresztą małe dzieci mają ogromną satysfakcję z pomagania. I tu nie chodzi o to, żeby dzieci dawały realne odciążenie, ale przede wszystkim by rozwijały różne kompetencje na przyszłość. Dlatego dobrze, jeśli i chłopcy, i dziewczynki mogą ćwiczyć umiejętności domowe wychodzące poza stereotyp płci. To daje dużo pewności siebie w budowaniu samodzielności na starcie w dorosłość.
Jak to wszystko wprowadzić w życie? Spisać umowę? Zrobić grafik na lodówkę?
Niektórym parom to pomaga. Grafik, lista prac, wspólny kalendarz. Ale to raczej podpora logistyczna. Kluczowe jest zrozumienie, że chodzi nam o równowagę w relacji, bo od jej braku zaczyna się frustracja. A ta, utrzymywana przez długi czas, może być początkiem kryzysu, który nieleczony doprowadza do rozpadu związku. Nie chodzi o to, żebyśmy teraz prowadzili „związkową księgowość”, skrupulatnie notując, ile kto robi, ale byśmy mieli poczucie, że oboje jesteśmy podobnie zaangażowani w związek. Nawet jeśli to, co sami dajemy i co otrzymujemy, dotyczy różnych sfer.
No dobrze, ale nam jednak w dużej mierze chodzi o to, żeby on robił więcej. Jak to dzielić?
Polecam drogę kompetencji i preferencji. Co umiem robić i co lubię robić. Ktoś mówi: „Nienawidzę prasować”, „A ja odkurzać”. „OK, to ja biorę odkurzanie, a ty prasuj”. I na koniec zostaje nam na stole to, czego oboje nie lubimy albo słabo nam to wychodzi. Możemy się zastanowić, czy nie da rady komuś tej części oddać, na przykład komuś zapłacić za sprzątanie raz na jakiś czas. Niemniej i tak zostaną czynności mało sympatyczne, jak wyciąganie włosów z odpływu czy szorowanie sedesu. I tu mamy kilka wyjść. Możemy to podzielić na pół: jeden tydzień ty, drugi tydzień ja, albo możemy losować. Możemy też dać partnerowi prezent: „Wiem, że dla ciebie to obrzydliwe, a dla mnie tylko trochę, trzeba to zrobić, biorę to na siebie”. Tego typu prezenty dobrze sprawdzają się w związku i zwykle rodzą wdzięczność.
I co, mogę przehandlować to szorowanie sedesu za kawę do łóżka w sobotę?
Czemu nie? Wyrównanie drugiej osobie zaangażowania wcale nie musi dotyczyć tej samej sfery. Kiedy badam zadowolenie par ze związku, wiele z nich ma poczucie satysfakcji z dawania i brania, mimo że wkład pracy w obowiązki nie jest równy. „Wprawdzie rzeczywiście robię w domu więcej, ale za to codziennie mąż masuje mi stopy i zawsze docenia to, co robię”. Znałam kiedyś parę starszych państwa. On był starej daty inżynierem, a ona starej daty panią domu. Ich role były tradycyjnie podzielone. Gdy on przechodził przez furtkę, ona witała go: „Jaki miałeś dzień, czy jesteś bardzo zmęczony?”, a on, widząc wszystko, co zostało w domu zrobione, odpowiadał: „Kochanie, aleś się napracowała, dlaczego tyle sama robiłaś? Pomógłbym ci, to dla ciebie za dużo”. Po obiedzie, który pani mu podała, pan szedł na drzemkę, ale gdy wstał, robił dla obojga kawę, dbał o jej potrzeby, spędzali razem dobry czas.
Ich troska była obustronna i pewnie do głowy by im nie przyszło, że tam jest jakaś nierówność, a to dzięki temu, że zauważali swój porównywalny wkład w funkcjonowanie rodziny i nawzajem doceniali.
W wielu związkach tego właśnie brakuje – docenienia, wdzięczności, serdeczności.
Co robić, jeśli sobie wszystko pięknie postanowiliśmy, ale rewolucja nie idzie po naszej myśli. Miał zrobić, nie zrobił, a jak zrobił, to ja znów po nim poprawiałam.
Trzeba po prostu to monitorować, umówić się, że co jakiś czas siądziemy i przegadamy, co działa, a co nie działa. Być może źle się umówiliśmy? A może się okaże, że się wcale nie umówiliśmy?
Jak to?
Czasem jedno przychodzi i mówi, że teraz będzie tak i tak, a drugie, ponieważ nie ma zwyczaju wypowiadania własnego zdania, kiwa głową. Ale potem stawia bierny opór. To nie jest umowa i im szybciej to odkryjemy, tym lepiej. Często kobiety mówią w gabinecie: „Przecież się na to umówiliśmy”. Wtedy ja pytam mężczyznę: „Czy pan się na to z żoną umawiał?”, a on na to: „A miałem jakieś wyjście?”.
Miał?
Oczywiście. Mógł powiedzieć: „Nie zgadzam się”. I tu można sięgnąć głębiej, czemu z tego wyjścia nie skorzystał. Być może chce unikać konfliktów, może tak było u niego w domu, że ojciec się zgadzał dla świętego spokoju. Gdy chcemy dokonać zmiany, to trzeba tej sprawie nadać rangę. Nie rozmawiać o tym w biegu ani w złości. Umówić się na rozmowę, dać szansę partnerowi, by też się przygotował. Powiedzieć wprost o tym, jak się czuję, na czym mi zależy. Usłyszeć perspektywę partnera. I wspólnie wypracować lepsze rozwiązania. Czasem warto te nasze ustalenia zapisać, wklepać w telefon, wywiesić na lodówce. Jeśli jest motywacja, to nowy nawyk z czasem się wyrobi.
Co robi niewypowiadane przez wiele lat poczucie krzywdy i niesprawiedliwego obciążenia w związku?
Robi to związkowi bardzo źle. To, co niewypowiadane, wciąż istnieje i wpływa na naszą postawę wobec partnera. Czuję się traktowana niesprawiedliwie, osamotniona, przeciążona, więc wycofuję się na wewnętrzną emigrację. Przy czym partner może nie zdawać sobie sprawy, co naprawdę się dzieje. Widzi, że się zamykam, że się oddalamy, ale może nie łączyć tego z obowiązkami domowymi.
Żyjąc z niewypowiedzianym poczuciem krzywdy, zaczynam widzieć w partnerze złe intencje, więc odpłacam mu złośliwością, mogę go emocjonalnie karać, odpychać. Gdy relacja jest wypełniona goryczą, związek emocjonalny się rozpada, zanika zaufanie, pojawia się niechęć. I bardzo trudno z tego punktu przywrócić związek do dobrej kondycji. Dlatego to jest takie ważne, by mówić o swoich potrzebach, ryzykować trudne tematy, zadbać o poczucie równowagi i dawać szansę na dokonanie zmian.
Czyli próbować robić tę rewolucję?
Jeśli jej celem jest to, byśmy oboje dobrze się ze sobą czuli i wzmocnili naszą relację, to tak, jak najbardziej. Ważna jest czułość, którą macie w haśle swojej kampanii. Czułość łagodzi, jest środkiem znieczulającym w kryzysie. Partnerom obdarzającym się czułością łatwiej jest przejść nawet przez rewolucję.
Rozmawiała: Natalia Waloch
Grafika: Marta Frej