Razem do grobowej deski?
Wywiad dla Wysokich Obcasów
Rozmawiała: Sylwia Szwed
08.09.2015
Fot. 123rf.com Aktualizujcie mapy partnera! Mapa to wiedza o ukochanej osobie. Nie zakładajmy, że jak na pierwszym wspólnym obiedzie on powiedział: ?Jaka pyszna zupa pomidorowa!?, to przez całe życie trzeba mu pomidorówkę gotować – o tym, jak 15 minut rozmowy dziennie może ocalić małżeństwo – z terapeutką par Dorotą Ziółkowską-Maciaszek rozmawia Sylwia Szwed
Tekst pochodzi z miesięcznika Wysokie Obcasy Extra
Pracuje pani z mężem?
– Z parami na warsztatach zawsze pracujemy we dwójkę i od razu mówimy, że nie jesteśmy małżeństwem idealnym, że przeszliśmy przez różne kryzysy.
Trzeba o tym mówić?
– Tak, żeby nie tworzyć ułudy, że można żyć ze sobą 15 lat bez konfliktów i trudnych momentów. Bazujemy na swoich małżeńskich doświadczeniach, ale przede wszystkim na wiedzy z zakresu psychologii związku i wynikach badań. Pokazujemy, jak zmienia się miłość. Są na przykład badania Roberta Sternberga, które mówią, że zwykle miłość rozpoczyna się od namiętności. Tak nie zawsze musi być, ale w naszej kulturze to jest bardzo popularny model – miłość romantyczna. Namiętność oznacza bardzo silne uczucia i jest niezwykle atrakcyjnym etapem relacji. Działa tu tak zwana chemia miłości – bardzo wiele substancji chemicznych, hormonów krążących w naszym ciele pomaga nam zafascynować się partnerem. Utrzymują nas w stanie pewnego odrealnienia – nie widzimy partnera w sposób realistyczny, a bardzo często to jest moment, w którym podejmujemy decyzję o małżeństwie. Właśnie w stanie zakochania, kiedy drży serce i w napięciu czekamy na telefon. Niektóre badania pokazują, że faza namiętności trwa średnio około 27 miesięcy.
Tylko?
– Tylko. U niektórych przeciąga się do sześciu lat, ale to jest przypadek krańcowy. Chemia namiętności wygasa. Biologicznie tłumaczy się to tym, że natura przygotowała nas do tego, żeby w tym czasie się poznać, spłodzić dziecko i trochę je odchować. Rządzi nami biologia. Natomiast potem możemy stworzyć coś bardziej stabilnego, co nam w życiu zaprocentuje długoterminowo – w modelu Sternberga nazywa się to intymnością. To rodzaj bliskości, zażyłości i zaufania między małżonkami, często przyjaźni. Nie wszystkie pary wejdą na ten etap. Jeżeli para w międzyczasie nie wytworzyła czegoś głębszego, to kiedy mija namiętność, ludzie mówią: „Skończyło się”.
I szukają kolejnej partnerki, partnera.
– Tak. Są osoby, które mówią nam na warsztatach: „Nigdy nie wyszedłem/wyszłam poza fazę namiętności. Wszystkie moje związki kończyły się po dwóch latach”. Uważają, że skoro coś minęło w związku, to znaczy, że skończyła się miłość i nie ma na co czekać dalej. A my na warsztatach mówimy: „Spada temperatura emocji, kończy się ułuda, ale zaczyna się intymność, coś niezwykle nagradzającego, jeżeli ludzie mają gotowość, żeby dalej tą drogą iść”. O ile namiętność nie poddaje się naszej kontroli, o tyle intymność – w dużej mierze – tak, możemy nad nią pracować. To jest element nadziei w tym wszystkim: coś tracimy, ale też coś zyskujemy.
Jak pani rozpoznaje małżeństwa, w których jest intymność? To widać?
– Tak, nawet kiedy przychodzą na terapię. Przysuwają do siebie bliżej krzesła. Kiedy jedno płacze, drugie dotyka i pociesza. Patrzą na siebie, mówią wspólnym językiem, nawet wtedy, kiedy się nie zgadzają. Poza tym lubią spędzać ze sobą czas, mówią, że się kochają, ale też, że się przyjaźnią. Dodają: „Ma wady, ale to jest najważniejsza osoba w moim życiu”. Przy czym, w przeciwieństwie do namiętności, w intymności jest dużo więcej spokoju. Namiętność wypala. Jest zbyt trudna, żeby mogła trwać długo.
Co jest dalej?
– Najpierw jest namiętność, potem intymność, a na końcu zobowiązanie.
To słowo źle się w naszych czasach kojarzy.
– Tak, są takie słowa, które są w pewnym sensie zepsute, ale przecież nie to, co za nimi stoi. To zobowiązanie sprawia, że ludzie decydują się iść do ołtarza. Sternberg mówi tu o zaangażowaniu. To jest decyzja i deklaracja: „Kocham cię, będę z tobą, chcę budować z tobą życie, chcę mieć z tobą dziecko”. Bo dziecko będzie nas łączyło już na zawsze. Nigdy nie przestaniemy być rodzicami. Kiedy para decyduje się na wspólne zamieszkanie i wspólne życie, to bez względu na to, czy wezmą ślub, czy nie, tam jest zobowiązanie. To, co wzmacnia zobowiązanie, to przysięga małżeńska, dzieci, kredyty, nieruchomości… To są czynniki, które służą trwałości związku.
Związek zaczyna się przeważnie od namiętności, która szybko narasta, a potem gwałtownie spada. Intymność rozkręca się pomału, może trwać bardzo długo, ale też powoli hamuje. Zobowiązanie buduje się jeszcze później, ale może trwać do śmierci. Są ludzie, którzy nigdy nie wycofają się ze zobowiązania, choć nie ma już między nimi namiętności i intymności. Powiedzieli sobie, że się nigdy nie opuszczą, i chcą być wierni swojej przysiędze. Mogą się już bardzo nie lubić, zwalczać się nawzajem, ale mają wspólny dom, kredyt, psa, prowadzą firmę i są razem. Czasem to są dwie obce osoby w domu. Sternberg nazywa taki związek pustym. To jest smutne.
Ale przecież można na to spojrzeć w inny sposób, że jest w tym jakaś wartość. Chociażby taka, że dotrzymują danego sobie słowa, są lojalni wobec siebie i dzieci. A intymność może przecież wrócić.
– To się zdarza, choć rzadko. Nawet jeżeli jeszcze coś taką parę łączy – choćby przywiązanie do swojej obecności, rodzaj akceptacji dla siebie czy podzielanie wspólnych wartości – to jak związek się wypalił, jest tam zwykle dużo urazy, złości. Tacy ludzie żyją w oddzielnych światach, ale nie mają siły się rozwieść, bo to byłoby za trudne. Myślą: „A po co się rozwodzić? Czy ja znajdę coś lepszego poza tym małżeństwem?”. Taki pomysł na życie.
Ale to jest bardzo dobre pytanie. Bo czy to nie jest kolejna iluzja, że w wieku 60 lat nagle znajdę miłość swojego życia?
– No właśnie. Coraz więcej osób w Polsce z długim stażem małżeńskim rozważa rozstanie. Myślą tak: „Może nie będzie lepiej, ale nie będę musiała się z nim męczyć, prasować mu koszul, sprzątać. Będę żyła na własną rękę, będę mogła spotykać się z przyjaciółmi”. On zaś często myśli: „Już mam dosyć tego narzekania. Już zmęczyłem się troszczeniem o nią”.
Czy ten cykl namiętność – intymność – zobowiązanie zawsze pojawia się w tej samej kolejności?
– Niekoniecznie, czasem związek zaczyna się od przyjaźni, a potem dopiero pojawia się fascynacja seksualna. W naszym kręgu kulturowym rzadko się to zdarza, ale np. w Indiach, gdzie zawiera się małżeństwa aranżowane przez rodziców, relacja zaczyna się od zobowiązania.
Może to podstawowe pytanie, ale jednak je zadam. Czy współcześnie trwałość związku w ogóle jest wartością?
– Dla mnie jest. Kiedy umawiamy się na związek „na chwilę”, to tak naprawdę wymigujemy się od deklaracji, że będziemy nad relacją pracować, gdy coś nam się przestanie podobać. Bycie z tym samym partnerem przez lata bardzo rozwija. Bardziej niż zmienianie partnera co chwila. Nie można wtedy w nieskończoność uciekać przed samym sobą.
Co to znaczy?
– W trwałym związku mogę się skonfrontować z tym, że mam jakąś wadę, niezaspokojoną potrzebę, oczekiwania, które są nierealistyczne. Kiedy nad nimi popracuję i na przykład z części tych oczekiwań zrezygnuję, to w związku może się zrobić bardzo dobrze. Pojawia się wolność. Przestaję obciążać partnera swoimi nierozwiązanymi problemami i wyobrażeniami o związku.
Czy nasze relacje miłosne zawsze mają taką dynamikę, że najpierw jest fascynacja, a potem rozczarowanie?
– Zwykle tak. Rozczarowanie dotyczy idealnej wizji związku i naszych wyobrażeń na temat partnera. Czasem przebiega to w sposób dramatycznie bolesny, a często jest po prostu urealnieniem i partnerzy mogą przeżywać to w sposób naturalny: „Myślałem, że jest troszeczkę inna. Wydawała się taka pewna siebie, a nie potrafi zawalczyć o podwyżkę”. Nie zawsze rozczarowanie musi być kryzysem. Ten intensywny czas urealnienia przychodzi na początku małżeństwa, gdy odkrywamy swoje wartości, sposób życia, model rodzicielstwa, stosunek do rodziny, pochodzenia. Tych tematów często nie omawiamy przed ślubem, bo trudno rozmawiać o nich teoretycznie. Wychodzą w praniu.
Pani też przeżywała rozczarowania dotyczące męża?
– Oczywiście. Ale podkreślam, rozczarowanie jest punktem wyjścia, żeby zbudować pełną miłość i spojrzeć na siebie realnie, a nie wyobrażeniowo. Oczywiście, małżonkowie pomagają sobie w wypełnianiu różnych braków, ale nie mogą tego od siebie wymagać, bo to nie jest cel małżeństwa. To w ogóle myślenie dziecięce: „Ktoś przyjdzie i zaspokoi moje potrzeby”.
Macie czas z mężem porozmawiać godzinę dziennie tylko we dwoje?
– Godzinę? Nie każdego dnia. Ale piętnaście minut – tak.
Pytam, bo Salvador Minuchin, jeden z twórców terapii rodzin, mówił, że para powinna każdego dnia na godzinkę zamknąć się sam na sam w pokoju, bez dzieci, żeby sobie swobodnie porozmawiać i zadbać w ten sposób o bliskość. Na przykład, kiedy wszyscy domownicy pójdą już spać.
– John Gottman, psychoterapeuta, który razem z żoną stworzył Klinikę Miłości w Seattle, powiedział z kolei, że pięć godzin tygodniowo przeznaczonych naprawdę dla partnera utrzymuje związek w dobrej formie. Takie małżeńskie rytuały pomagają w budowaniu więzi, w podtrzymywaniu poczucia, że jesteśmy razem. Jeżeli mamy dla siebie pięć godzin w tygodniu – albo choćby 15 minut dziennie, bo godzina to może być dużo, zwłaszcza przy małym dziecku – to pobudzamy tę więź. Chodzi o to, żeby usiąść, przytulić się, nawet nic nie mówić, ale pobyć razem. Bez telewizora i innych ludzi. To jest taka higiena małżeńska.
My z mężem regularnie uprawiamy nordic walking i w lesie sobie wszystko przegadujemy. W związku bardzo ważne są rytuały. Nie chodzi o to, żeby to było zaskakujące, tylko właśnie spodziewane, takie nasze. Robienie sobie masażu wieczorem, przygotowanie wspólnego posiłku, ulubionych potraw, liścik na lodówce.
Jak jeszcze pracować nad intymnością?
– Gottman pisze, że na początku związku bardzo dużo o sobie mówimy i jest w nas naturalna ciekawość drugiej osoby. A po kilku latach nabieramy poczucia, że my już o partnerze wszystko wiemy, więc pierwszą zasadą dobrego związku według Gottmana i jego żony jest: aktualizujcie mapy partnera! Mapa to wiedza o ukochanej osobie. Nie zakładajmy, że jak na pierwszym wspólnym obiedzie on powiedział: „Jaka pyszna zupa pomidorowa!”, to przez całe życie trzeba mu pomidorówkę gotować. Pytajmy męża, żonę o różne rzeczy. Nie tylko o fakty, ale też o to, co dane wydarzenie dla niego znaczy, co czuje, co przeżywa.
Ważne jest również mówienie dobrych rzeczy sobie nawzajem. To jest coś, co ludzi do siebie zbliża. My w pewnym momencie przestajemy je mówić, bo mamy wrażenie, że to jest takie oczywiste. Tymczasem trzeba wyrażać podziw i sympatię w sprawach małych i dużych. Zwykle przecież robimy tak wobec dzieci, przyjaciół – pracujemy na tych pozytywach – natomiast w związku szybko przechodzimy „na neutralność”. Oczywiście, każda para będzie budowała swoją intymność inaczej, ale dla mnie ważny jest też dotyk i zwracanie uwagi na pętle urazów.
Co to jest?
– Coś mnie uraziło, ale ja tego nie nazywam wprost, tylko w sobie chowam, a potem czekam na okazję do „małej wypłaty”, gdy partner będzie czegoś ode mnie chciał czy potrzebował. Wtedy ja go urażę. On też nie da po sobie niczego poznać, ale zapamięta urazę i odpłaci mi przy innej okazji. W niektórych małżeństwach partnerzy zbierają na siebie tzw. czarne żetony i jak napatoczy się okazja, to wszystkie naraz wyrzucają na stół. Trudno wtedy ratować związek. Poza tym, kiedy chowamy urazy pod dywan, nie możemy budować intymności. Wybieramy się na wewnętrzną emigrację albo zaczynamy się zwierzać komuś innemu.
To mikrodecyzje pchają nas w kierunku rozstania emocjonalnego. Doherty twierdzi, że możemy w naszym partnerze nie lubić tylko jednej rzeczy, ale tak koncentrować się na niej, że to może zadecydować o rozwodzie.
– Odpowiem znowu Gottmanem, który zbadał, że 70 proc. problemów w związku to są tak zwane problemy nierozwiązywalne, czyli nie da się wypracować wobec nich jednego stanowiska raz na zawsze. Jak mówimy o tym naszym słuchaczom, to oni najpierw nie dowierzają, a potem czują ulgę. Kwestii różnic wartości, różnic osobowościowych nie da się wymazać gumką, rozwiązać według wzorca. Nie da się powiedzieć, co jest lepsze: to, że ja unikam zbytniej bliskości, czy to, że mój partner jej bardzo potrzebuje? Czy ja mam się nagiąć do niego, czy on do mnie? Będziemy tu bez przerwy w konflikcie. Albo jedno jest wierzące, a drugie nie – i jak tu się spotkać w pół drogi? Jednak to, że jakiś problem jest nierozwiązywalny, nie znaczy, że mamy się od razu rozwodzić.
Wasza fundacja Rozwód? Poczekaj! powstała też po to, żeby trochę zastanowić się przed podjęciem decyzji o rozwodzie.
– Niestety, rozwód ma coraz lepszy PR w Polsce. Często brakuje uczciwości w przedstawianiu tego procesu: pomniejsza się koszty, które ponosi rodzina, dzieci. Poza tym statystki dotyczące rozwodu są źle odczytywane. Mówi się w prasie, telewizji, że co trzecia para w Polsce się rozwodzi, a to nie jest prawda. Rzeczywiście, niemal 30 proc. par się rozwodzi, ale w stosunku do liczby małżeństw nowo zawartych w danym roku, a nie do liczby małżeństw w ogóle! Biorąc zaś pod uwagę liczbę wszystkich istniejących małżeństw, to rozpada się obecnie nieco ponad siedem małżeństw na tysiąc. I teraz proszę zobaczyć, co dzieje się w świadomości człowieka.
No właśnie, przecież ta statystyka ma konsekwencje w tym, jak postrzegamy instytucję małżeństwa.
– Tak, ludzie myślą: „Rozwód jest czymś powszechnym, co trzecia para się rozwiedzie. W jakimś sensie jestem usprawiedliwiony, to taka zwykła rzecz, to nic nie kosztuje”.
Pani dostrzega to na warsztatach?
– Tak. Młodzi ludzie i pary, które się jeszcze nie pobrały, są przerażeni: „Czym się różnimy od innych, żeby nie być w tej jednej trzeciej?”. Zauważam też unikanie odpowiedzialności: „Mój Boże, skoro prawie wszyscy się rozwodzą, to cóż to takiego? Czemu nie możemy iść tą prostszą drogą i szukać prawdziwego szczęścia poza małżeństwem?”.
Zastanawiam się, czy jako społeczeństwo rzucamy koła ratunkowe parom. Gdzie, poza terapeutą, ma iść małżeństwo, które jest w kryzysie? Na ślub przychodzi i 160 świadków, a potem, jak coś się dzieje, to wszyscy znikają.
– Niestety, mam takie poczucie, że para, która przeżywa bardzo trudny okres, pozostaje całkowicie osamotniona. Nasz świat kreuje postawę neutralną: „Przykro nam, że tak się dzieje, ale nie będziemy się wtrącać w wasze życie”. Albo bliscy wywierają presję, mieszają, naciskają na konkretne rozwiązania. Oczywiście, są rodziny, które będą się interesować, jednocześnie nie ingerując nadmiernie. Wiem od par, które przyjeżdżają na warsztaty, jakie to ważne, że ktoś powiedział: „Słuchajcie, przyjedźcie do nas razem, pogadajmy o tym, co się dzieje”.
Z drugiej strony pary nie do końca chcą, żeby ktoś im pomagał. Również jeżeli chodzi o wsparcie profesjonalne, terapeutyczne. Przychodzą bardzo późno, czasem w momencie, kiedy bardzo trudno jest już pomóc. Wcześniej nie mówią o tym, co się dzieje, nie nazywają swojej sytuacji kryzysową. Obawiają się, że rodzina, bliscy wtargną ze swoimi złotymi radami. Czasem wsparcie dostaje jeden z małżonków. Przyjaciele dzielą się na obozy, wspierają albo żonę, albo męża. I zaczyna to przypominać pole bitwy.
Może warto sobie zadać pytanie, na ile małżeństwo jest sprawą prywatną? Bo skoro moje małżeństwo jest tylko moją sprawą, to przecież nie będę słuchać głosów innych. Nie będę nawet szukać rad, bo jestem jak w twierdzy.
– I rozumiem, z czego to wynika. Ludzie nie chcą rad od innych. Oglądali swoich rodziców w różnych sytuacjach i mają poczucie, że kto jak kto, ale oni niespecjalnie mają prawo, żeby się na temat małżeństwa wypowiadać czy wtrącać. Jest w nas też bardzo mocne myślenie indywidualistyczne – chcemy sami tworzyć swój związek, rodzinę, na swoich własnych zasadach. To może być pułapka, kiedy zacznie się dziać coś złego. Wtedy trudniej jest poprosić rodziców, teściów czy przyjaciół o pomoc.
Znam dużo fajnych rodziców, którzy świetnie opiekują się swoimi dziećmi i mają z nimi mnóstwo rytuałów, ale nie są już tak świadomymi małżonkami. Dlaczego czasem jesteśmy tak dobrymi rodzicami, ale gorszymi małżonkami?
– Z inną intencją wchodzimy w obie te role. Kiedy świadomie decydujemy się na dziecko, to bierzemy na siebie ogromną odpowiedzialność. Wiemy, że to już do końca życia, że to będzie wymagało cierpliwości i wpisany jest w to trud. Natomiast kiedy wchodzimy w związek małżeński czy w ogóle w trwały związek, to podświadomie rodzi się w nas nadzieja, że nasz partner coś w nas poprawi, wypełni nasze deficyty. Nie zakładamy, że w miłości będzie trud. Myślimy, że ta miłość nas wypełni i będzie nas prowadzić. Stąd w małżeństwie jest taka tendencja, żeby bardzo szybko przerzucić odpowiedzialność na partnera.
Wchodząc w rodzicielstwo, jesteśmy bardziej świadomi, że trwała relacja z drugim człowiekiem to nie jest tylko branie, ale też – uwaga, kolejne zepsute słowa! – poświęcenie i oddanie.
– Też staram się te słowa odczarowywać. Poświęcenie jest w naszym myśleniu związane z uwikłaniem, biernością, byciem ofiarą – a tak naprawdę znaczy piękne rzeczy. Ja rezygnuję z czegoś, bo tak chcę, to jest moja decyzja i odpowiedzialność. Moja, więc nie oczekuję zwrotu z nawiązką od mojego dziecka czy męża za to, że coś dla nich poświęcam. Oddaję bez poczucia wykorzystania, po to, żeby było nam dobrze.
Decydując się na małżeństwo, powinnam się zastanowić, czy jestem gotowa coś poświęcić. Bo jeśli nie i najważniejsza będzie moja absolutna wolność, bez liczenia się z partnerem, to prędzej czy później związek zawiśnie na włosku, a w najlepszym wypadku oddalimy się od siebie.
Czym jest małżeństwo?
– To bardzo trudne pytanie. Myślę o małżeństwie jako o wspólnocie, poprzez którą mogę się rozwijać. Mam poczucie, że jak jesteśmy sami w świecie, który promuje indywidualność, to trochę narcystycznie się nakręcamy. Nie wiemy o sobie za dużo, bo żyjemy własnymi wyobrażeniami, budujemy swój wizerunek. Tak więc małżeństwo, partnerstwo – czy w ogóle trwałe bycie ze sobą – to dobra okazja do rozwoju. I daje nam poczucie, że nie jestem w tym świecie sam. Poza tym ja jako żona, partnerka, mam wpływ na to, jak ta wspólnota wygląda. A tęsknota do wspólnoty jest w ludziach bardzo silna.
Granice poświęcenia i wolności w związku każda para wyznacza sama?
– Tak. Nie promujemy jednej wersji dobrego związku. Są związki, w których jedna osoba ma bardzo dużo wolności, a druga z bardzo dużej części wolności zrezygnowała, i jest im dobrze, bo wynieśli takie wzorce z domów rodzicielskich. Tak naprawdę chodzi o subiektywne poczucie równowagi w związku. Parze jest dobrze, kiedy każde z partnerów ma poczucie, że to jest w porządku. My im w tym nie przeszkadzamy.
Ale czy to nie jest kolejna iluzja, że małżeństwo może składać się z dwóch autonomicznych istot?
– Nawet znam związek, który tak właśnie funkcjonuje – to są dwie niezależne osoby, nie mają dzieci, nie są małżeństwem, ale są ze sobą od wielu lat. Wydają się bardzo odrębni, ale łączy ich idea, że w związku ma być wolność i bycie razem ma służyć temu, żeby każdy partner indywidualnie się rozwijał. Im to służy, tak sobie to ustalili. Bardzo wiele zależy od tego, ile bliskości ludzie potrzebują. Część osób boi się bliskości i wtedy taki związek na odległość, oddzielne mieszkanie, im służy. Tylko taki rodzaj bliskości jest dla nich do zniesienia.
A jest w tym intymność, o której rozmawiałyśmy?
– Taka, jaka jest możliwa do zniesienia przez tych partnerów.
Kontrolowana.
– Dla innych może to być więź minimalna i namiastkowa, ale dla nich – wystarczająca.
Czy decyzja o małżeństwie ochroni nas przed kryzysami w związku?
– Nie. Każdy trwały związek będzie przechodził przez kolejne kryzysy i nie da się tak go zaczarować, by namiętność została na lata.
To czym się różni małżeństwo od długotrwałego związku?
– Myślę, że chodzi tu o indywidualnie rozumiane bezpieczeństwo. Część osób będzie szukała bezpieczeństwa w zawarciu związku małżeńskiego, a część w wolnym związku. Zakładają, że wtedy różne rzeczy będą mniej bolały, wiele małżeńskich problemów się nie pojawi. Z lęku przed porażką małżeństwa i horrorem potencjalnego rozwodu powstają różne mity o związkach. Na przykład taki, że w związkach wolnych bardziej się o relację dba, silniej pracuje nad problemami, co nie jest prawdą. To kwestia bardzo indywidualna. Każdy długotrwały związek przechodzi przez podobne fazy i rozstanie boli tak samo. Dlatego jako fundacja pracujemy zarówno z małżeństwami, jak i związkami nieformalnymi. I jedne, i drugie mogą być udane, o ile się o nie dba. Natomiast rezygnując z formalizowania związku, partnerzy zostawiają sobie taką mentalną furtkę: „Gdyby coś nie szło po mojej myśli – wychodzę”.
Myślę, że niechęć do formalnych związków powoli będzie przebrzmiewać.
– Mam taką nadzieję, bo uważam, że ten element deklaracji „na dobre i na złe, na zawsze” jest ważny. Samo złożenie przysięgi małżeńskiej jest czymś bardzo istotnym: chcę budować ten związek z tobą, ciebie wybieram, będę nad nim pracować, będę uważny na wiele rzeczy, biorę na siebie odpowiedzialność za to, co się będzie z nami działo. Taka deklaracja składana z głęboką świadomością może stanowić skuteczną barierę przed szybkim rozstaniem, gdy pojawią się pierwsze rozczarowania. Niestety, często ta przysięga jest składana bardzo mało refleksyjnie. Na warsztatach rozmawiamy o tym, co znaczy przysięga małżeńska – od strony prawnej, ale też od strony psychologicznej. Wiele osób jest zaskoczonych.
A na co naprawdę decydujemy się, wypowiadając przysięgę małżeńską?
– Nie na wzajemne zaspokajanie swoich potrzeb, realizowanie oczekiwań drugiej strony czy spełnianie zachcianek, ale na budowanie wspólnoty, wzajemne obowiązki, wsparcie i współodpowiedzialność.